Bieg, pasja, fotografia
Bywalcy muzycznych koncertów, wystaw obrazów czy innych artystycznych wydarzeń zapewne kojarzą jego postać, kiedy aparatem fotograficznym stara się zatrzymać w kadrze ciekawe sytuacje. Był jednak czas, kiedy inni fotograficy chcieli zatrzymać w kadrze jego sylwetkę. Wiesław Radzioch, fotograf.
Red.: – Prawdopodobnie najbliżsi i fani sportu wiedzą, że byłeś czynnym sportowcem. Odnoszącym sukcesy biegaczem.
Wiesław Radzioch: – Był taki czas w moim życiu. Do zajęcia się sportem zachęciła mnie nauczycielka wychowania fizycznego z mojej podstawówki. Ponadto Bogdan Wiekiera, były kierownik z SP 42, który miał jakby całościowy nadzór nad działalnością sportową w szkole. To za sprawą jego pomysłu w szkole powstała klasa sportowa.
Red.: – To wtedy przekonano cię, aby bardziej poważnie zainteresować się bieganiem?
W.R.: – Uprawiałem wówczas równolegle dwie dyscypliny sportowe. Byłem na tyle sprawny, że grałem w siatkówkę. Nawet utworzyliśmy drużynę siatkarską w SP 42. W ósmej klasie byliśmy na tyle dobrzy, że wystąpiliśmy w turnieju Mistrzostw Śląska. Graliśmy na hali w Sosnowcu z „Płomieniem” Milowice i przegraliśmy ten mecz. Nie byliśmy obyci z dużą halą, z dużym boiskiem. Byliśmy zestresowani i przegraliśmy.
A ponieważ na sprawdzianach okazało się, że jestem również szybki, zacząłem też biegać. Nie pamiętam, w jakim czasie pokonywałem 60 metrów, lecz byłem najlepszy w szkole. I zaczęto wystawiać mnie do międzyszkolnych zawodów. Uczestniczyłem też w zawodach lekkoatletycznych organizowanych przez „Świat Młodych”.
Red.: – Dwie dyscypliny sportowe w jednym czasie. Nieźle.
W.R.: – Do pewnego momentu próbowałem łączyć mecze w siatkę z bieganiem. Jednak bieg to było moje życie. Indywidualny sport. Mogłeś się wykazać przed samym sobą. Polegałeś tylko na sobie. To, co zrobiłeś źle, zrobiłeś źle – twój ból. Jak miałeś sukces, to był twój sukces.
Red.: – I przyszedł czas, gdy zostałeś sportowcem w Częstochowskim Klubie Sportowym „Budowlani”. Sam się do niego zgłosiłeś? Wypatrzyli cię na szkolnych zawodach?
W.R.: – Wypatrzyli mnie. To był ’69, ’70 rok. Jestem jakby jednym z tych, którzy zapoczątkowali powstanie sekcji lekkoatletycznej w CKS. Bo początkowo klub miał tylko drużynę piłkarską. A stadion w tamtych latach miał bieżnię żużlową, prymitywne skocznie. To było prawie pół wieku temu. I na tym stadionie mnie dostrzeżono.
Red.: – Czyli wiodłeś prym na bieżni.
W.R.: – Wygrałem kilka razy z rzędu, czyli nie byłem taki zły. Pamiętam, że po biegu podszedł do mnie mój późniejszy trener i mówi, że ma propozycję. Czy jestem zainteresowany uprawieniem biegania w klubie, bo tutaj jest klub. Oczywiście była rozmowa z rodzicami, czy się zgodzą, że ich syn będzie należał do klubu. Rodzice wyrazili zgodę i zaczęły się bardziej profesjonalne treningi.
Red.: – I zostawiłeś siatkówkę?
W.R.: – Nie. Graliśmy jakiś mecz w podstawówce. Podszedł do nas profesor Kozłowski i profesor Gałuszka z TZN i powiedział, że byłoby dobrze gdybyśmy do ich szkoły zdawali. Bo to dobra szkoła i chcą stworzyć dobrą drużynę siatkarską. Popatrzyliśmy jeden na drugiego. No to co? Idziemy? Całą drużyną siatkarską poszliśmy do TZN.
Red.: – Byłeś już wtedy zawodnikiem w CKS „Budowlani”. Klub nie wymagał od ciebie, abyś porzucił siatkówkę i skupił się na biegu?
W.R.: – Nie można należeć do dwóch klubów jednocześnie. W TZN byłem uczniem. Przyszedł czas, że musiałem z czegoś zrezygnować. Nikt mi nie kazał. Specyfika tych dyscyplin sportowych jest zupełnie inna. Gdyby to były na przykład biegi na różnych dystansach, jeszcze można pomyśleć, chociaż to też koliduje – rozłożenie sił, wytrzymałość szybkościowa i tak dalej. Natomiast treningi w siatkówkę to zupełnie inna bajka, a bieganie – zupełnie inna. Inne procesy, które w tobie zachodzą przy bieganiu, zmęczenie, sprawy oddechowe, inaczej w siatkówkę. Po drugie, nie da się w dobę być uczniem, czyli uczyć się, odrabiać lekcje, iść na trening w siatkę i biegania. Bieganie to trening codzienny. Tu nie było tak, że dzisiaj pójdę, za dwa dni pójdę, znowu za dwa dni. Nie, codziennie się meldujesz na stadionie i biegasz.
Red.: – Wybrałeś lekkoatletykę i biegi. Twój koronny dystans to…?
W.R.: – Nie miałem szybkiego startu do setki. Natomiast do 200 trzeba było mieć jeszcze wytrzymałość szybkościową, którą jakoś tam po pierwsze miałem, po drugie ją wytrenowaliśmy. Czyli tę prędkość na pierwszej setce na łuku oczywiście miałem i na drugiej setce również, bo niektórym już brakowało na tej drugiej. Natomiast u mnie to się utrzymywało na podobnym pułapie i te dwieście właśnie najbardziej mi odpowiadało.
Red.: – Z prasowych notatek z tamtych lat można się dowiedzieć o twoich zwycięskich biegach w różnych zawodach. Niestety ludzki błąd zakończył nagle twoją sportową karierę.
W.R.: – To była spartakiada. Jednocześnie walka o Mistrzostwo Polski. To było na stadionie Cracovii. To były zawody, w których miałem możliwość rywalizować z takimi ludźmi, jak na przykład Marian Woronin. Bo to jest mój rocznik. Myśmy razem startowali. Fakt, że był lepszy, szybszy, ale właśnie to był ten czas, gdzie ja złapałem kontuzję. Na bieżni został blok startowy. Jeszcze nie wiedziałem, czy to na moim torze. Bo jak biegniesz po krzywiźnie, to dokładnie nie jesteś w stanie ocenić, co jest za nią, prawda? Czyli czy przeszkoda jest na linii, czy przed linią itd. I tylko moment taki, taka myśl, kto na to trafi. Dopiero jak się przybliżysz, a jak się przybliżysz, to już nie masz czasu na zmianę rytmu kroku, żeby go ominąć. Bo nie wiesz, czy trafisz nogą, czy ominiesz. Mogło się zdarzyć, że jedną nogą odbijam się przed blokiem, tym startowym, a drugą jestem już za – i wszystko gra, i nic mi się nie dzieje. Ale rytm kroku akurat wyszedł taki, że musiałem tam postawić nogę. Wiesz, to nie ma czasu na myślenie, tu biegniesz. Zmienisz rytm, stracisz miejsce, stracisz czas i już przegrywasz.
Niestety po kilku sekundach wiedziałem, że ja trafiłem.
Red.: – Kontuzja była na tyle poważna, że wykluczyła cię z dalszego uprawiania biegu wyczynowo.
W.R.: – Wykluczyła mnie po pierwsze na długo. Zawody były w okresie wakacyjnym, a ja jeszcze zimą chodziłem na takie różne zabiegi. Zerwane ścięgno Achillesa. Nie mogłem butów założyć. I pamiętam, że chodziłem po śniegu w chodakach. Dlatego, że wszystko, co byś założył, niestety powoduje ból. Mieszkałem wtedy na Armii Krajowej i dreptałem do pobliskiego szpitala na zastrzyki, zabiegi. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Lekarze nie byli specjalistami od kontuzji u sportowców. Dla nich to był pacjent. Klub też nie był jakiś potężny, z dużymi możliwościami, mający specjalistę lekarza, aby do niego oddać pod opiekę sportowca. To były wtedy sytuacje dosyć trudne.
Red.: – Czy po zakończeniu leczenia myślałeś o powrocie do wyczynowego biegania?
W.R.: – Próbowałem, ale to już nie to. Masz ciągle w głowie wtedy obawę i myśl, czy noga, staw ci wytrzyma. Jednak dynamika biegu jest olbrzymia, to są przeciążenia mięśni w krótkim czasie.
Red.: – Myśl o wyczynowym sporcie upadła. A w którym momencie pomyślałeś, aby zająć się fotografią? Bo to dzięki temu, że robisz zdjęcia, mam przyjemność cię znać. A może wcześniej była muzyka?
W.R.: – Pierwszy aparat dostałem chyba w czwartej klasie podstawówki od rodziców. To był Druh. Wtedy zaczęła się moja przygoda z fotografowaniem. Aparat z wykręcanym obiektywem z możliwością tylko dwóch przysłon i jednej migawki, chyba jedna sześćdziesiąta. A grać zacząłem też w podstawówce od gitary, od tak zwanego pudła, czyli od gitary klasycznej. Chodziliśmy z kilkoma jeszcze kolegami na zajęcia pozalekcyjne i pan profesor Zalewski z częstochowskiej szkoły muzycznej nas uczył. Grał na skrzypcach, chodził z nimi i czasem, jak zagrało się źle, dostawałeś smyczkiem po łapach.
Red.: – Jednak częściej można cię zobaczyć z aparatem fotograficznym. Co decyduje, że wybierasz takie czy inne wydarzenie artystyczne? Załóżmy, że tego samego dnia i o tej samej godzinie jest koncert muzyczny i wystawa. Co wybierzesz?
W.R.: – Najpierw jest muzyka, czyli koncerty różnego rodzaju, występy muzyczne. Jeżeli mam do wyboru wernisaże plastyczne, czy nawet fotograficzne a wydarzenie muzyczne, to wybieram najpierw muzykę. Mimo że jak robię zdjęcia, niewiele słyszę, koncentruję się przecież na robieniu zdjęć. Jeżeli grają ludzie, których znam i wiem, że to muzyka, która mi odpowiada, staram się przyjść. Jeśli grają w miejscu, które mi zupełnie nie odpowiada, to raczej nie przyjdę, ewentualnie tylko przyjdę się przywitać i pożegnać. Rodzaj muzyki oczywiście też ma znaczenie. Bo jak ma być muzyka, która mi zupełnie nie odpowiada, to nie będę się wygłupiał. Fotografowanie muzycznych imprez mnie najbardziej kręci. Scena nie jest statyczna, dużo się na niej dzieje. Jest ruch, światło, trzeba wybrać, gdzie stanąć.
Red.: – Szczególnie jeden zespół ma szczęście do twojej obsługi fotograficznej. Względy rodzinne.
W.R.: – Tak. „Chłopcy z Placu Broni”. Zawożę ich na koncerty. Czasem zbierają się w jednym mieście. Chociaż nieraz tak było, że załóżmy o czwartej rano trzeba było samemu pojechać w kierunku Krakowa. Przed Krakowem zabierałem jednego muzyka, w Krakowie dwóch i jechaliśmy na koncert.
Red.: – Dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia na wydarzeniach artystycznych.
W.R.: – Dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia.
Tekst: Waldemar Jabłczyński
Zdjęcia: Pracownia Esme (Kasia Wolna)
PS 1/ – „Świat Młodych” – czasopismo młodzieżowe ukazujące się w latach 1949 – 1993.
PS 2/ – Zdjęcie mojego rozmówcy Wiesława Radziocha na bieżni z domowego archiwum.