Z ostatniej chwili

Jestem po stronie ludzi

2018-12-25 16:42:30 informacje
img

Rozmawiamy z Magdaleną Piekorz, dyrektorką artystyczną Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie

 

Red.: - Miała pani czas poznać nasze miasto? Wyjść na zwiedzanie Częstochowy, samodzielne lub z przewodnikiem?

Magdalena Piekorz: - Niestety, nie. Głównie dlatego, że od razu weszłam tutaj w produkcję. Miałam plany, że ten pierwszy okres pracy w charakterze dyrektora artystycznego teatru będzie zupełnie inny, że poznam zespół, rozeznam się w mieście, pozwiedzam, obejrzę wystawy. Jako pierwszy mieliśmy realizować spektakl „Pośród ciemności”, reżyserem miał być Krzysztof Knurek, mój asystent, lecz także reżyser po warszawskiej Akademii Teatralnej. Nie otrzymaliśmy praw do tego spektaklu, musieliśmy się więc zdecydować na jakiś inny tytuł. A że ja od bardzo dawna chciałam zrobić „Czyż nie dobija się koni?”, a zobaczywszy tu zespół, stwierdziłam, że tu mam ten skład, rzuciłam się na głęboką wodę.

- O to przedstawienie jeszcze zapytam. Za panią trzy miesiące dyrektorowania. Co panią zaskoczyło pozytywnie, a co zasmuciło lub zdziwiło w naszym mieście, teatrze?
- Po pierwsze, bardzo podoba mi się to miasto. Zwiedzać nie zwiedzałam, jednak przejść się, poczuć atmosferę, klimat, być na kilku wydarzeniach artystycznych udało mi się. Pierwsze, czym jestem bardzo mile zaskoczona, to bardzo życzliwi ludzie, bardzo sympatyczni. Podoba mi się kilka miejsc, które łączą w sobie ładny wystrój i imprezy artystyczne: „Cafe Belg”, gdzie byłam ostatnio, „Dobry Rok”. A jeżeli chodzi o teatr, to fakt, jak ogromna pasja jest w ludziach tutaj pracujących. Mogę powiedzieć, że ten teatr na ludziach stoi. A co mnie zasmuciło, zmartwiło? Że teatr jest mocno niedofinansowany. Brakuje dobrego, nowego sprzętu, udźwiękowienia, świateł. Jest dla mnie pewnym ewenementem, że mimo tych niedostatków udało się dyrekcji, zespołowi utrzymać temperaturę i radość tworzenia. Nieważne, w której teatralnej pracowni bym była, to ci ludzie kochają to miejsce.

- Kiedy przystępuje pani do realizacji filmowej czy teatralnej, wie pani, jaki efekt chce osiągnąć i do niego dąży? Czy raczej ostateczny kształt to wynik pewnego kompromisu, wynikającego z budżetu, warunków scenicznych, aktorskich możliwości?
- Zawsze jest to kompromis. Jestem maksymalistką - to dobra i niedobra cecha. Zawsze mam jakiś konkretny cel, do którego dążę i staram się przez cały okres pracy czy nad filmem, czy nad spektaklem, o nim pamiętać. Dla mnie teatr czy film jest dziełem całościowym, zbiorowym i nie da się zrobić dobrego spektaklu bez dobrej scenografii, dobrych kostiumów czy światła. To musi być spójne. Zawsze mi przeszkadza, jeżeli widzę gdzieś jakieś szwy, czy że coś jest zrobione półśrodkami.

- „Czyż nie dobija się koni” to bardzo duże przedsięwzięcie: cały zespół aktorski na scenie, statyści, muzyczny band... Pani pierwsza inscenizacja u nas. Wizytówka pani jako reżyserki. Każdy teatralny spektakl opowiada jakieś wydarzenie, lecz także dużo mówi o jego twórcach, ich zdolnościach, wrażliwości. Czego być może dowiemy się o pani? Pasjonatka tańca, muzyki, trudnych tematów, perfekcjonistka? Bo coś z siebie odda pani w tym spektaklu.
- Jestem zawsze po stronie ludzi. Dla mnie ten spektakl jest o tyle interesujący, że ta formuła, czyli taniec, maraton, w pewnym sensie igrzyska, są tylko pewnym entourage'em i pretekstem, żeby powiedzieć coś o drugim człowieku. Staramy się go w taki sposób budować, żeby nie był o tańcu przede wszystkim, tylko o tym, co się dzieje z drugim człowiekiem, który mierzy się z sytuacją graniczną. 
To są lata trzydzieste w Stanach Zjednoczonych, okres wielkiego kryzysu. Ludzie z powodu wielkiej biedy i tego, że życie było trudne i smutne, decydowali się na udział w takich maratonach, które trwały czasem kilka albo kilkanaście dni. Tak to się odbywało w tamtych latach, celowo tego nie uwspółcześniam. 
Od kiedy zaczęłam pracować w tym zawodzie, zawsze interesował mnie człowiek, który konfrontuje się z sytuacją dla niego trudną. I chciałabym, żeby to najbardziej przełożyło się na ten spektakl. Bo to jest zawsze aktualne i spektakl, który robimy, za dwa, trzy, pięć lat będzie się bronił. Pewne rzeczy są trwałe, stałe i się nie zmieniają. Czas się może zmieniać. Ludzie przeżywają jednak takie same dramaty, tak samo cierpią, kochają, upadają i się podnoszą. Mnie o wiele bardziej interesuje sytuacja nie sukcesu a porażki i tego, jak człowiek się z niej podnosi. Bo to jest dla mnie miarą sukcesu.

- Jak człowiek podnosi się z porażki? „Pręgi”, pani fabularny debiut. Otrzymała pani scenariusz i stwierdziła: „Tak to jest coś dla mnie”? Co w tej tragicznej opowieści o losie bitego, poniewieranego małego Wojtusia, dorosłego Wojtka i ojca Andrzeja wyzwoliło w pani chęć przeniesienia tego na ekran?
- Droga do tego była całkiem inna. Wcześniej realizowałam dokumenty, lecz myślałam też, aby zrobić film o rodzinie, bo to zawsze mnie ciekawiło. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. A wychowałam się w najstarszej dzielnicy Katowic, Bogucicach. Mieszkałam na osiedlu górniczym i byłam świadkiem różnych sytuacji i miałam różnych kolegów w szkole. A, że zawsze lubiłam obserwować ludzi, sytuacje, pewne rzeczy budowały się w mojej głowie, o czym chciałam tak naprawdę opowiedzieć. Z „Pręgami” nie było tak, że dostałam gotowy scenariusz. Tylko pan Krzysztof Zanussi, który był moim profesorem w szkole, skontaktował mnie z Wojtkiem Kuczokiem, który był po publikacji zbioru opowiadań „Opowieści słychane”. Było w nim takie krótkie opowiadanie „Dioboł” - historia o trudnej relacji ojca i syna. I ono mi się spodobało. Spotkaliśmy się z Wojtkiem i zaczęliśmy rozmawiać, jak mógłby wyglądać film. A mnie zainteresowało, jak to dzieciństwo będzie determinowało dorosłe życie tego bohatera i w taki sposób zaczęły powstawać „Pręgi”. Wojtek pisał scenariusz i przysyłał mi konkretne sceny i o nich dyskutowaliśmy. czyli w jakimś sensie byłam włączona w proces powstawania tego scenariusza.

- Film „Pręgi” realizowany był też w górach, jaskini. Czy wybierając plenery do zdjęć, wspinała się pani po zboczach, schodziła do jaskiń?
- Schodziłam do tej jaskini. Wychodzę z założenia, że abym coś mogła dobrze opowiedzieć, muszę to poczuć. Nie wiem, czy gdyby to były jakieś szczyty, czy bym się wspięła, bo nigdy nie uprawiałam wspinaczki wysokogórskiej. Jednak że miałam opiekę, bo Wojtek Kuczok jest zapalonym grotołazem, czułam się w miarę bezpieczna. Zeszłam tam raz, drugi, trzeci. A wtedy zupełnie inaczej czuje się klimat miejsca.

- Zeszła pani, aby sprawdzić miejsce, jakie pani polecono?
- Nie. Bardziej dla doświadczenia tego, jak czuje się człowiek w takim zamknięciu. A po drugie, chciałam sobie zadać pytanie, czy człowiek może się tam czuć bezpiecznie. I dało mi to wyobrażenie, że człowiek, który jest w takiej sytuacji jak bohater filmu, Wojciech, może w takie miejsca uciekać.

- Ukazanie ludzkich tragedii przewija się w pani filmowym dorobku. W dokumencie „Znaleźć, zobaczyć, pochować” opowiada pani o ekshumacjach w Bośni. Co w realizacji tego dokumentu było dla pani najtrudniejsze?
- Wcale nie ekshumacje, nie jazdy z konwojami do masowych grobów, tylko rozmowy z kobietami, które straciły bliskich. Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz pojechaliśmy z operatorem do mieszkania tych kobiet. To była lekcja pokory. Bo pojechałam z poczuciem misji, że teraz zrobię taki ważny film. I nagle zderzyłam się ze śmiercią, z sytuacją totalnego bólu i cierpienia. I to było najtrudniejsze. Najpierw tam przyjeżdżaliśmy, siedzieliśmy z tymi kobietami. Nie zadawałam prawie żadnych pytań i one w pewnym momencie same zaczynały mówić. To był też dla mnie moment w życiu zawodowym, że zaczęłam sobie zadawać pytanie, na ile chcę głęboko wchodzić w dramaty ludzkie. Być może to był powód, dla którego zdecydowałam się na film fabularny. Chciałam prawdziwie opowiadać o drugim człowieku, chciałam przekraczać granice. Lecz nie zawsze są to sytuacje komfortowe. Czasem bohater inaczej siebie odbiera, niż później widzi się na ekranie. Bardzo odchorowałam ten film i stwierdziłam wtedy, że chciałabym się spróbować w innym gatunku. Zaczęłam bardziej myśleć o fabule, o teatrze.

- Wróćmy do naszego teatru. Ma pani kontrakt na trzy lata, czyli trzy teatralne sezony. Jaki plan na przyszłość?
- Mówię o tym od pierwszego dnia i z tej myśli nie rezygnuję: chciałabym spowodować, aby był widoczny na mapie teatralnej Polski. Dlatego, że jest potencjał w tych ludziach. Po drugie są tu już dobre spektakle w repertuarze. A po trzecie, dlaczego nie? Nie uważam Częstochowy za prowincję. Co więcej, często wydaje mi się, że tam, gdzie się tego nie spodziewamy, bywają lepsze rzeczy niż w miejscach, o których huczy. Dlaczego więc nie sprowokować takiej sytuacji, aby ludzie z Polski przyjeżdżali do naszego teatru? Myślę, że tak się stanie już przy okazji najbliższej premiery. Będę się starała pracować nad tym, aby tworzyć markę naszego teatru. Zaprosiłam już trochę nazwisk z różnych dziedzin. Mogę zdradzić, że będzie u nas reżyserował Andrzej Saramonowicz.

- Wspomniała pani wcześniej lokal „Cafe Belg”, w którym brała pani udział jako juror Turnieju Jednego Wiersza. Sama też pani pisze wiersze. Część z nich mogliśmy poznać podczas listopadowego salonu poezji. Widownia wypełniona po brzegi, część widzów nie mogła kupić biletu. Będzie powtórka? Nawet jedna z pań na widowni poprosiła o powtórzenie spotkania z pani wierszami.
- Dla mnie to miłe zaskoczenie, jestem z wykształcenia reżyserem. A tutaj tego nie reżyserowałam. Dziewczyny z działu literackiego uparły się, aby to zrobić. Nawet nie wiedziałam, jak to będzie wyglądać. Aktorki same przygotowały swoje interpretacje. Było to dla mnie bardzo ciekawe, bo każda przepuściła, przefiltrowała wiersze przez swoją wrażliwość. Pojawiają się głosy, aby to powtórzyć, lecz może to będzie możliwe już po naszej premierze.

- Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w naszym teatrze.
- Dziękuję. Zapraszam na nasze spektakle, zapraszam na premierę.

Waldemar Jabłczyński
Fot.: Mikołaj Lesław Ataniel

Page generated in 0.0158 seconds.